![]() |
![]() w 100-lecie otrzymania Nagrody Nobla ![]() |
|
![]() |
![]() |
Wspomnienia o Marii Skłodowskiej-Curie jej bratanicy MariiMiałam zaszczyt i szczęście urodzić się w rodzinie, która dała Polsce szereg wyjątkowych i zasłużonych jednostek - a światu jedną z największych uczonych, Marię Skłodowską-Curie. Dziadkowie moi, Władysław i Bronisława z Boguskich Skłodowscy mieli pięcioro dzieci, Najstarsza córka Zofia, mając lat piętnaście, zmarła w czasie epidemii tyfusu - reszta zaś rodzeństwa wyrosła w niezwykłej atmosferze rodzinnego domu na wspaniałych ludzi, których nauczyłam się gorąco kochać, a przy tym szanować i podziwiać wielkie zalety ich umysłu i charakteru. Maria Skłodowska-Curie była najmłodszą siostrą mojego ojca Dra Józefa Skłodowskiego. Tyle już napisano i mówiono o niej, że bardzo mi trudno powiedzieć coś zupełnie nowego, tym bardziej, że była Ona i jest nadal jednym z moich największych sentymentów życiowych i to nie ze względu na swoją wielkość i sławę, lecz ze względu na to, jakim była człowiekiem. Najpiękniej życie Jej i pracę opisała córka jej Ewa w książce pt. "Maria Curie", Książka ta, będąca jednocześnie historią naszej najbliższej rodziny, była w najgorszych momentach mego życia ostoją, z której czerpałam siły, aby nie załamać się i być godną należenia do tej wspólnoty rodzinnej. Do wspomnień o życiu Marii Skłodowskiej Curie wracałam stale, szukając w nich pomocy do walki z przeciwnościami i trudnościami, które nielitościwie spiętrzyło przede mną życie. Z ciotką moją spotkałam się po raz pierwszy mając lat dziesięć w 1902 r, gdy przyjechała na pogrzeb swego Ojca, a mego Dziadka. Pamiętam, jakby to działo się wczoraj. Było to w domu moich Rodziców. Siedziałam przy Niej podczas obiadu i patrzyłam ze ściśniętym sercem, jak po Jej niezmiernie bladej, lecz bardzo spokojnej twarzy spływają powolutku - wielkie łzy. Tego samego roku, podczas swojej następnej bytności w Warszawie, wywołała mnie Ciotka do przedpokoju i tam w ciemnym kącie pokazała mi leżący na ręce w żółtym papierku, ślicznie świecący proszek. Wówczas nie wiedziano jeszcze, jak bardzo należy się schronić przed zabójczym działaniem tego, świecącego, jak robaczki świętojańskie proszku i że właśnie Ona zarówno, jak Jej córka i zięć będą jego ofiarami. W czasie moich studiów /1910-1911/, gdy mieszkałam u Ciotki w Sceaux pod Paryżem, miałam możność i szczęście stałego z Nią kontaktu i życia w nieporównanej atmosferze Jej domu. Wielką uczoną była Maria Curie w swoim laboratorium, w którym zresztą spędzała większą część swego życia, nie przerywając pracy nawet przy wysokiej temperaturze, którą miewała często z powodu złego stanu zdrowia. W domu zaś była to cicha, spokojna kobieta o wielkich szarych oczach, z aureolą jasnych włosów wokół głowy, przeważnie milcząca i zmęczona, lecz umiejąca się uśmiechać dziecinnym, słodkim uśmiechem. "La douce Mé", jak ją nazywały uwielbiające ją córki. Niezapomniana "słodka Me" - cicho niemal bezszelestnie poruszająca się po domu w miękkim, szarym, wełnianym szlafroku, przypominającym habit. Dominującym językiem w Sceaux był oczywiście język francuski, ale ponieważ gorącym życzeniem Ciotki było, aby córki Jej znały, o ile można najlepiej, Jej ojczystą mowę, wobec tego po śmierci Dziadka Curie - opiekunkami dzieci były wyłącznie Polki - a ostatnia tzw. "Walcia", która tam była za moich czasów - w ogóle nie umiała ani słowa po francusku i z francuzami porozumiewała się raczej na migi. Dzięki temu mówiło się w domu dużo po polsku. Ewa po polsku mówiła zupełnie poprawnie, Irena gorzej, ale doskonale wszystko rozumiała i do końca życia zachowała taką znajomość polskiego, że uprzednio w czasie nadawania Jej dyplomu Doktora honoris causa na UJ - przemawiała częściowo po polsku, a 1948 r. w Zakopanym, zarówno w pensjonacie, jak podczas swoich samotnych wędrówek doskonale sobie dawała radę, czytała polskie gazety, które jej przynosiłam, a nawet ku mojemu zdumieniu - zaśpiewała mi w zupełnej poprawnej góralskiej gwarze - pierwsze zwrotki zbójnickiego, których nauczyła się w dzieciństwie. Mimo złego stanu zdrowia i ciężkiej absorbującej pracy - Maria Curie interesowała się w domu wszystkim - nawet smażeniem konfitur, które odbywało się według Jej wskazówek. Była przy każdej mierze sukienek, które szyto Jej córkom, lubiła gdy śpiewałyśmy polskie i francuskie piosenki, gdy pracowałyśmy w ogrodzie pod Jej kierownictwem - twierdząc przy tym żartobliwie, że mam talent do ogrodnictwa. Przyjeżdżając w południe podmiejską kolejką na lunch zawsze przywoziła osobiście przez siebie zakupione w Paryżu smakołyki dla urozmaicenia posiłków, głównie celem dogodzenia szalenie podówczas grymaśnej Irenie. Nigdy nie zapomnę uroczych wieczorów przy okrągłym stole, gdy Ciotka wracała po całodziennej pracy do domu. Irena mająca wówczas 13 lat i malutka pięcioletnia Ewa /Evette, albo Ewiątko, jak ją pieszczotliwie nazywała Matka/ starały się każda na swój sposób i co dzień na nowo pozyskać Jej względy. Irena niesłychanie zaborcza w stosunku do matki, przeważnie opowiadała jej o swoich sukcesach w nauce, a Ewa krzątała się szczebiocąc jak ptaszek koło stołu, byleby tylko najdroższa Me i na nią zwróciła uwagę. W czasie wspólnie spożywanych posiłków rozmawiałyśmy dużo o różnych sprawach. W pamięci utkwiło mi, szereg charakterystycznych powiedzeń Ciotki, twierdziła ona na przykład, że ludzie się rozmaicie starzeją - że ludzie szlachetni i dobrzy starzeją się pięknie w przeciwieństwie do ludzi złych, którzy starzeją się brzydko. Na poparcie tego twierdzenia cytowała różne przykłady z historii oraz najbliższego otoczenia. Poza tym zdaniem Ciotki, prawo wyborcze powinno by się należeć tylko robotnicom, być może dlatego, że wówczas we Francji ogromna większość kobiet pędziła kompletnie próżniacze życie - o czym u nas zupełnie nie miało się wyobrażenia. W Polsce, prawie wszystkie kobiety, tak czy inaczej ciężko pracują: przypuszczam, że od tej pory musiało się we Francji dużo zmienić, Dlatego też pewnie, stykając się głównie z wyjątkowymi mężczyznami - intelektualistami - Maria Curie mówiła z pewnym zniecierpliwieniem: "Że też zawsze mądrzy mężczyźni muszą mieć tak niemądre żony". Dziwiło Ją to, bo zdawała sobie chyba sprawę z tego, że Jej małżeństwo było zupełnie wyjątkowe pod każdym względem. Ja osobiście zawdzięczałam Marii Curie bardzo wiele. Po ukończeniu szkoły średniej zostałam według tradycji rodzinnej wysłana na studia uniwersyteckie do Paryża. Nauka, dzięki dobrej znajomości języka przychodziła mi łatwo - jednak atmosfera uczelni tzw, PCN . /physique, chimie, Sciences Naturelles/ - wręcz mi nie odpowiadała, a zamiłowanie i zainteresowanie zwracało się w innym kierunku - mianowicie ku studiom malarstwa. Zwierzyłam się z moich wątpliwości Ciotce i ona pośredniczyła między mną, a dość surowym w tych sprawach moim Ojcem. Dzięki tej interwencji uzyskałam pozwolenie na zmianę studiów i od półrocza zapisałam się do pracowni Olgi Boznańskiej w Academie de la Grande Chaumiere. Podczas grypy, którą przechodziłam w zimie - Ciotka przyniosła mi raz własnoręcznie, przepisaną przez lekarza, szklankę grzanego wina, a następnie stanęła sobie przed kominkiem i patrzyła w ogień. A ja tak się zagapiłam na wiotką sylwetkę na tle jarzącego się ognia, na obłok włosów rozświetlonych złotym blaskiem, że nagle szklanka z winem znalazła się ku mojemu przerażeniu na podłodze. Ale nie było spodziewanej burzy, ani nawet żadnych wymówek. Wbrew moim przewidywaniom otrzymałam nową szklankę wina. Tylko nie miałam odwagi wyznać Ciotce, że ten wypadek zdarzył mi się z powodu wielkiej adoracji do Jej osoby. Z nastaniem wiosny Ciotka zabrała nas wszystkie na miesiąc do Włoch, początkowo na włoską Riwierę w okolicy Genui, a po tym nad Lago Maggiore. Ażeby uniknąć ludzkiej ciekawości Maria Curie przez cały czas podróżowała incognito, pod panieńskim nazwiskiem. Raz się przecież zdarzyło, że jakaś wścibska pani zaczepiła Ją podczas samotnego spaceru twierdząc, że bardzo jej przypomina słynną "Madame Curie". W odpowiedzi na to Ciotka udała bardzo zdziwioną, a następnie opowiadając nam o tym - serdecznie się zaśmiewała. Po powrocie z owej podróży byłam jeszcze 2 miesiące w Paryżu, w tym domu, którego mimo, że jestem dzisiaj starą kobietą - nigdy zapomnieć nie mogę. Zawsze widzę postać Ciotki i słyszę Jej urzekający, cichy głos, widzę Irenę wspaniale deklamującą najpiękniejsze poezje i Ewę obdarzoną absolutnym słuchem, muzykującą na pianinie, lub wyciągającą cienkim głosikiem "solfege", albo grającą na kieliszkach do wina, strojonych wspólnie ze mną za pomocą dolewania różnych ilości wody. Ktoś, kto tego wszystkiego sam nie widział i nie przeżył, niełatwo uświadomi sobie, jak to było możliwe, że wątła, schorowana kobieta, która tyle w swoim życiu przeszła, tak bardzo pracowała i tyle dokonała, potrafiła jednocześnie stworzyć taki dom o tak jedynej atmosferze. Dom, w którym nie było hałasu, pośpiechu, zgiełku i popychania - a mimo to wszyscy pracowali, spełniali swoje obowiązki i było im dobrze. Taką atmosferę, przepojoną szlachetnością, prawdą, prostotą i umiłowaniem wszystkiego co uczciwe, dobre i piękne - mogła stworzyć tylko tak wyjątkowa istota, jaką pod każdym względem była Maria Skłodowska-Curie. W domu Ciotki poznałam Jej najbliższych przyjaciół: rodzinę prof. Perrin, rodzinę prof. Chavannes i Andre Debierne’a, ucznia i współpracownika Ciotki. Poza tym żadnych innych stosunków towarzyskich w dzisiejszym tego słowa znaczeniu - nie było. Ani nie było na to czasu, ani Ciotka nie lubiła tego. Czasem odwiedzali ją różni uczeni jak: prof. Langevin, prof. Painleve, sławny astronom Arrhenius, prof. Borel, prof. Appell, a ze współpracowników dwaj Polacy: Danysz i Wertenstein. Po ukończeniu roku szkolnego wyjechałyśmy wszystkie do Zakopanego, do wujostwa Dłuskich. Tam Maria Curie odpoczywała w gronie zgromadzonej rodziny, chodziła na wycieczki i spacery, brała udział w okolicznościowych przedstawieniach, kabaretach i grach towarzyskich, a dzieci grały w krokieta, uczyły się jeździć konno i również chodziły w góry. Szczególnie utkwiła mi w pamięci trzydniowa wycieczka w Tatry z pierwszym noclegiem na Hali Gąsienicowej, Trasa prowadziła przez Zawrat i Walentkową do wspaniałej doliny Niewcyrki pod Hrubym Wierchem i Krywaniem. Na tej dość żmudnej wycieczce podziwialiśmy wytrzymałość Ciotki, która pomimo złego stanu zdrowia, nie posiadając wprawy w chodzeniu po górach, ani jak się to mówi dzisiaj - "sportowej zaprawy" -wspinała się lekko po skałach Zawratu nie okazując zmęczenia. Pięcioletnia Ewa z malutkim plecaczkiem dotrzymywała wszystkim kroku. Cała towarzysząca Marii Curie na tej wycieczce młodzież była pod szczególnym urokiem Jej niezmąconego spokoju i zachwytu okazywanego dla przyrody tatrzańskiej. Podczas biwaku w szałasie w Niewcyrce, Ciotka na równi z nami starała się brać udział w zajęciach gospodarskich, mimo że oczywiście wszyscy ją na wyścigi wyręczali - na co nie zawsze chciała się zgodzić. Niestety wakacje się skończyły i trzeba się było rozstać, gdyż na dalsze studia jechałam do Krakowa. Nigdy póki życia nie zapomnę czasu spędzonego w domu i bliskości mej Ciotki, która była i jest dla mnie uosobieniem wszystkiego, co dobre, szlachetne i piękne. Później spotykałam się z Nią jeszcze kilkakrotnie; w 1923 r. w Paryżu w Jej mieszkaniu na Quai de Bethune, a potem gdy przyjeżdżała do Warszawy w czasie powstawania Instytutu Radowego Jej imienia. Były to jednak tylko krótkie spotkania, bardzo ograniczone ze względu na zły stan Jej zdrowia. Ze spotkań tych chcę zanotować dwa charakterystyczne epizody. Był to rok 1928, kiedy po śmierci mojej Matki byłam dłuższy czas w Warszawie u mego Ojca, Dra Józefa Skłodowskiego, wraz z moim wówczas zupełnie małym synkiem Jasiem. Gdy Ciotka przyszła odwiedzić mego Ojca, kąpałam właśnie Jasia - Ciotka, najspokojniej w świecie zostawiła wszystkich zebranych w tzw. "salonie" i przyszła do kuchni, gdzie asystowała przy całej ceremonii, opowiadając mi jednocześnie o rówieśniczce Jasia, córeczce Ireny (obecnie Helenie Langevin). Podając ten fakt, pozornie błahy, na dowód, jak prostą i dobrą była ta niezwykła kobieta, którą interesowało wszystko co ludzkie. I ostatnie spotkanie, a właściwie pożegnanie. Gdyśmy w 1932 r. odprowadzali gremialnie Ciotkę na dworzec, miałam ze sobą aparat fotograficzny. Gdy stanęła w oknie swego wagonu "train bleu" - chciałam zrobić zdjęcie. I wtedy Maria Curie, która bardzo nie lubiła, gdy Ją fotografowano poprosiła cicho: "Moje dziecko, proszę Cię bardzo, daj spokój". Oczywiście prośba ta była dla mnie rozkazem. Zdjęcia nie zrobiłam i więcej Ciotki nie widziałam. A w roku 1934, podczas pobytu u mego brata na wakacjach - usłyszałam przez radio wiadomość o Jej śmierci - wiadomość, z którą niełatwo było się pogodzić. Odeszła wówczas od nas Istota, której życie nie tylko, jako życie wielkiej uczonej, lecz jako życie niezwykłego człowieka naprawdę godne jest legendy. Kraków lipiec 1967 r. |
All rights reserved ©2014 Biblioteka Główna AGH
|
![]() |