Zagadki dla Maniusi z pamiętnika Józefa Skłodowskiego, brata Marii
(pisownia oryginalna)
Ma cztery nogi, stoi przy ścianie,
kładzie się na niem miękkie posłanie.
W dzień niepotrzebne, lecz w nocy za to,
lubi je każdy w zimę i w lato.
Ma ogonek i pazury,
lubi łapać myszy, szczury.
Czarny pręcik schowany w drewnianym wałeczku,
leży sobie wygodnie, jak dzieciuś w łóżeczku.
A jeśli go na końcu zastrugasz z ostrożna,
różne kreski nim pisać na papierze można.
Ma błyszczące długie zęby
i wkłada mięsko do gęby.
Na wsi mieszka zwykle w budzie,
boją się go obcy ludzie.
Z dziećmi bawi się z ochotą,
czy też prędko zgadniesz kto to?
Wisi nad stołem na długim łańcuszku,
i dużo nafty ma w okrągłym brzuszku.
Ma także komin, pod nim knot z nici,
co zapalony jasno się świeci.
Dobrze skacze choć nie żywa,
i w ogrodzie z dziećmi bywa.
Czasem wieczór, czasem z rana,
biała albo malowana.
Wisi na ścianie i zcicha gada,
waga w nim zwolna do dołu spada.
A dwie skazówki chodzą dokoła,
Niekiedy głośno do ludzi woła.
Ma on zgrabną długą szyję,
i na wodzie zwykle żyje.
Trochę podobny do kaczki,
zjada rybki i robaczki.
Lubi bułkę i pierniki,
czasem wchodzi na. trawniki.
Mały domeczek ma rączkę drewnianą,
a w środku wisi błyszczące serduszko.
Gdy ono bije się z domeczku ścianą,
to dźwięk donośny wtedy wpada w uszko.
Jedna mała panienka,
rumiana jak wisienka,
ma już, trzy roczki,
niebieskie oczki,
na główce loczki.
Papa, mamusia,
dziadziuś, babusia,
jedna ciotusia,
druga ciotusia,
wszyscy kochają,
pieszczą, ściskają,
małą psotnicę,
i swawolnicę.
Niechże Luszek powie,
jak się ona zowie.
Paryż par ar ryż żar
Pięć głosek wszystkiego a różne znaczenia
Ułożyć z nich można bez trudu
I godność po której dziś tylko wspomnienia
I pokarm niezbędny dla ludu
I miarę w obcej używa się stronie
I to co rozgrzewa i psuje
I miejsce, gdzie postęp królował na tronie
A dziś samolubstwo panuje.
Fragment pamiętnika brata Marii Skłodowskiej, Józefa.
Ostatnia choroba Marji Skłodowskiej-Curie. Jej pogrzeb.
(pisownia oryginalna)
Marja Skłodowska-Curie przyjechała po raz ostatni do Warszawy na uroczystość otwarcia Instytutu Radowego, która odbyła się 29 maja 1932 roku. Przybyła wtedy jednocześnie z Kierownikiem działu lekarskiego w Instytucie Radowym Paryskim, prof. Régaud, i zabawiła, jak zwykle, około 2-ch tygodni.
Jej zdrowie niedomagało już wtedy pod wielu względami z powodu braków chronicznych, których źródeł upatrywać należy w przepracowaniu długotrwałem, we wpływie szkodliwym badań nad promieniotwórczością i w ciężkiej chorobie, zakończonej operacją brzuszną w roku 1912.
Jeśli braki rzeczone nie zahamowały u niej przedwcześnie tak bardzo wytężonej pracy naukowej, zarówno w Paryżu, jak i na częstych zjazdach międzynarodowych, przypisać to można tylko zachowaniu przez nią aż do końca całkowitej sprawności intelektu, oraz niezłomnej mocy charakteru, zdolnej przezwyciężać coraz to dotkliwsze niedostatki cielesne. Nie mówiąc już o innych, samo osłabienie wzroku wskutek katarakty i obustronnej operacji oczu wystarczyłoby niejednemu, nawet młodszemu człowiekowi do przerwania lub co najmniej wielkiego ograniczenia działalności. Ona jednak walczyła uparcie o swoją pełnosprawność życiową i to nie tylko w zakresie pracy umysłowej, ale i czynności fizycznych, narażając się z tego powodu nieraz na niebezpieczeństwo. Zawsze lubiła być samowystarczalną i bardzo niechętnie korzystała z cudzych usług. Mimo słabego wzroku długo upierała się przy osobistem prowadzeniu samochodu. Kilkakrotnie, wspinając się na drabinę, czy inny sprzęt niepewny, aby dosięgnąć wysokiej półki, spadła i potłukła się boleśnie. W zimie 1933 roku złamała sobie rękę na ślizgawce.
W połowie marca 1934 roku pojechała do niej zwyczajem przyjętym od lat kilku, siostra nasza Bronisława Dłuska. Z góry było postanowione, że udadzą się razem w podróż samochodem do posiadłości Marji, zwanej Cavalaire, nad morzem Śródziemnem, między Tulonem, a Marsylją. Podróż była dość uciążliwa, pogoda niepewna i chłodna. Na domiar złego zastały dom nieopalony, co Marji, od dawna już bardzo na zimno wrażliwej, sprawiło doraźną przykrość, a zapewne i zaszkodziło na zdrowiu. Tak czy inaczej, pobyt na południu jej nie posłużył, co było powodem, że drogę powrotną obie siostry odbyły wprost do Paryża, zamiast, jak było w projekcie, okólnie, z postojami i zwiedzaniem kraju. Wracając po 5-ciu tygodniach do Polski, Dłuska pozostawiła Marję gorzej niż zastała ją po przyjeździe, słabszą i okresowo z lekka gorączkującą.
Mimo to pracowała dalej normalnie aż prawie do końca maja. Ostatni list własnoręczny, jaki od niej otrzymaliśmy, pisany 15 maja do Dłuskiej, nie zawiera jeszcze wzmianki o nowej chorobie. W związku ze stanem zdrowia Marji, znajduje się w nim tylko podziękowanie dla mnie za uwagi i wskazówki, dotyczące dawniejszych jej dolegliwości i obaw. Chodziło mianowicie o spory kamień w pęcherzyku żółciowym, który stwierdzono u niej przed kilku miesiącami przy radiografii, dokonanej z powodu jednorazowego napadu kolki. Lękała się głównie dlatego, że przyczyną śmierci naszego ojca była niedrożność kiszek wskutek zatkania kamieniem żółciowym. Miała w tej sprawie napisać jeszcze do mnie o dalsze informacje, ale już widocznie nie zdążyła.
Przez trzy następne tygodnie nie było żadnych wiadomości z Paryża. Dopiero 6 czerwca nadszedł pocztą lotniczą list z dnia poprzedniego, pisany przez naszą siostrzenicę, Ewę. Odtąd wszystkie dalsze wiadomości odbieraliśmy tylko za jej pośrednictwem.
List wspomniany, choć nastrojony jeszcze dość optymistycznie, mocno mnie zaniepokoił. Donosiła w nim Ewa, że matka już od 10 dni zapadła na jakąś chorobę gorączkową, z dreszczami i bólem głowy, którą początkowo uważano za grypę. Kiedy jednak stan ten się przewlekał, lekarze: Boulin, Besancon i Raveau zażądali przeniesienia chorej dla obserwacji i badań do domu zdrowia, co zostało postanowione na dzień 6 czerwca.
Po otrzymaniu tego listu i naradzie z siostrami napisałem zaraz do Paryża, że mam zamiar przyjechać za tydzień. Jednocześnie rozpocząłem starania o paszport i o bilety wolnej jazdy przez Polskę i Niemcy, do których przysługiwało mi prawo, jako dawnemu lekarzowi kolejowemu.
Tymczasem 11 czerwca nadszedł telegram od Ewy, a wkrótce potem list (z 12.VI.), zwiastujące poprawę w zdrowiu matki i zapewnienie, że mój przyjazd jest na razie zbyteczny i mógłby chorą przestraszyć.
W kilka dni później otrzymała Dłuska nowy list, bez daty, wysłany zapewne 17 czerwca. Ewa pisze, że przewiozła juz matkę z powrotem do domu, ale że zanadto pospieszyła się poprzednio z wiadomością o pomyślnym zwrocie w jej zdrowiu. Choroba się przeciąga.
Lekarze skłonni są teraz upatrywać jej źródło w płucach, we wznowieniu się starej sprawy gruźliczej, chociaż dotąd zamkniętej i bez wyraźnej lokalizacji. Przewidują potrzebę rychłego wyjazdu w góry, najlepiej do którego z odpowiednich hoteli szwajcarskich. Wierzą w pomyślny wynik takiej kuracji. Matka jednak choroby swej bardzo na serjo nie bierze i opiera się wyjazdowi zagranicę. Niełatwo więc będzie zapewne ją namówić. Przyjazd wuja Józefa (t.j. mój) mógłby ją zaniepokoić i dlatego o zamiarze tym jeszcze z matką nie mówiła.
Dnia 21 czerwca wysłała Ewa jednocześnie dwa obszerne listy, do mnie i do Dłuskiej, o treści mniej więcej jednakowej. Po ostatniej naradzie trzej wybitni lekarze paryscy, Boulin, Sergent i De Ģonnes, orzekli zgodnie, że u matki obudziły się (un reveil) stare zmiany gruźlicze w płucach i dlatego powinna wyjechać jak najrychlej do sanatorjum Sancellemoz obok Chamonix - St. Gervais w Wysokiej Sabaudji. Bardzo jej to niedogadza, ale w nadziei, że pobyt tam długo nie potrwa, nie opiera się. Ewa zakomunikowała już matce o mojej gotowości przyjazdu. Wzruszyła ją i ucieszyła ta wiadomość; niezmiernie pragnie mnie widzieć, chociaż lęka się dla mnie męczącej podróży. Ponieważ ich wyjazd ma nastąpić już za tydzień, Ewa zapytuje, czy nie lepiej byłoby, ażebym pojechał wprost do Sabaudji i zabawił tam przez parę tygodni. Potem czy nie mogłaby przyjechać Dłuska? Nasza obecność byłaby dla matki wielką ulgą i pociechą w przymusowem odosobnieniu. Córki będą się zmieniać przy niej do końca kuracji,
Na list odpowiedziałem natychmiast, że wybieram się między 10-15 lipca wprost do Sancellemoz. Dłuska zapowiedziała swój przyjazd na koniec lipca.
Po kilku dniach niepokojącej ciszy odebraliśmy 30 VI radiogram następujący:
Malgré état aggravé médecins m'ont obligée transporter mère urgence sanatorium. Aggravation accentuée ici, mais semble pas pulmonaire. Professeur Roch de Genève, appelé consultation, croit accès anémie Biermer. Mère affaiblie, temperature énorme, état inquietant. Prévoyez possibilité venir, mais attendez nouveau telegramme. Adresse Sancellemoz par Sallanches Hautesavoie. Tendresses. Eve.
2 Lipca telegram: État desespéré. Eve.
Wreszcie na zaraz wysłaną depeszę z zapytaniem, co mamy robić - 3. VII. telegram:
Crois impossible arriver sanatorium à temps. Preferable venir Paris jeudi. Tendresses. Eve.
Oboje z Dłuską byliśmy już od kilku dni gotowi do drogi, zarówno w jednym jak drugim kierunku i postanowiliśmy wyjechać razem, t. j. we środę, 4 lipca rano, do Paryża i tam oczekiwać dalszych wskazówek.
Trzecia siostra nasza, Helena Szalayowa, bawiła podówczas z wnuczką na letnisku koło Nowego Sącza. Nie spodziewaliśmy się, ażeby mogła, wyjechać zaraz, a tembardziej zdążyć na czas. O depeszach z Paryża i naszem postanowieniu zawiadomiła ją bezzwłocznie jej córka, Szyllerowa.
W ostatniej chwili, trawiona niepokojem, Dłuska zmieniła zamiar i, nie czekając rana, wyjechała we wtorek na noc wprost do Sabaudji, łudząc się nadzieją że może jeszcze zastanie Marję przy życiu, lub przynajmniej zobaczy ją po śmierci.
Zarówno Dłuska, jak i ja, nie porozumiewając się uprzednio zabraliśmy ze sobą po garstce ziemi polskiej.
O zgonie siostry, który nastąpił 4 lipca rano, dowiedziałem się tegoż dnia wieczór w Berlinie z pism niemieckich.
W Paryżu na dworcu oczekiwał mnie Andrzej Debieŕne i odwiózł do mieszkania nieboszczki na Quai de Béthune N.36. W Paryżu nie byłem od grudnia 1923 roku, t. j. od czasu 25 letniego jubileuszu odkrycia radu.
Dłuska, przybywszy do Sallanches, połączyła się telefonicznie z Sancellemoz. Dalej nie miała po co jechać, bo trumna była już zalutowana i gotowa do przewiezienia autokarem żałobnym wprost do grobu rodzinnego w Sceaux pod Paryżem. Doczekawszy się w Sallanches Ireny Joliot i jej męża Freda, przyjechała razem z nimi do Paryża, we czwartek wieczorem, później ode mnie. Wcześniej nieco wróciła Ewa. Zwłoki przybyły do Sceaux nazajutrz rano.
W piątek 6 lipca, w porze południowej, w dzień słoneczny i upalny, złożono trumnę najmłodszej naszej siostry na małym cmentarzu w Sceaux, obok Piotra Curie i jego rodziców. Dłuska i ja posypaliśmy ją ziemią, przywiezioną z Polski. Na kamieniu grobowym wyryty został napis, zawierający przed nazwiskiem nabytem, francuskiem, nazwisko jej rodowe według dokładnej pisowni polskiej z Ł przekreślonem pośrodku.
Na wyraźne życzenie rodziny, odpowiadające poglądom i upodobaniu całego życia zmarłej, pogrzeb odbył się cicho, bez żadnej wystawy, bez przemówień i udziału osób urzędowych, w ścisłem kole rodziny oraz najbliższych przyjaciół i współpracowników. Z pośród wybitnych francuzów byli na nim obecni w charakterze prywatnym profesorowie Borel, Perrin, Langévin, Régaud - tych przynajmniej zauważyłem. Żyjący jeszcze, lecz bardzo już niedołężny Jacques Curie, starszy brat Piotra, mieszkający w Montpelier, nie mógł przyjechać.
Jedynie tylko kilkadziesiąt wspaniałych wieńców, które zdążono nadesłać, w tej liczbie wiele o biało-czerwonych barwach polskich, m.in. od Prezydenta Rzeczypospolitej, nadało obrzędowi charakter uroczysty.
Bezpośrednio przed i po pogrzebie nadchodzić zaczęły ze wszystkich stron świata niezliczone kondolencje od sfer oficjalnych, naukowych i od osób prywatnych na ręce córek, a z Polski i na nasze, a także pod adresem Uniwersytetu Paryskiego, Instytutu Radowego oraz innych instytucyj, bliżej związanych z osobą i imieniem Marji Skłodowskiej Curie.